Nigdy nie przywiązywałam szczególnej wagi do ciuchów. Oczywiście lubię od czasu do czasu wybrać się na wielkie zakupy, ale moje codzienne ubrania nie są żadnymi stylizacjami (bynajmniej nie z uwagi na wyjątkową niefortunność tego określenia; kto wie, czym naprawdę jest stylizacja, ręka w górę!), osoby maksi wystrojone i w pełnym makijażu o siódmej trzydzieści w piątek zawsze były dla mnie tak samo dziwne, jak Lady Gaga i Perfekcyjna Pani Domu.
Przez pierwszych kilka miesięcy życia Antka wyglądałam jak niezły flejtuch: zanim zmieniałam koszulkę, na którą Bobas zwymiotował, już miałam na sobie nowego bełta i po jakimś czasie rezygnowałam z przebierania się (Piotrek w wersji domowej też, w Wigilię Antek zmusił go do zmiany marynarki 3 minuty przed wyjściem z domu). Teraz ubraniowe inwestycje obejmują głównie legginsy (pozytywny aspekt bycia chudzielcem) i naprawdę nie przeszkadza mi, jeśli mam skarpetki nie do pary, pod warunkiem, że są w podobnej tonacji kolorystycznej.
Skarpetki nie do pary to namiętność od najwcześniejszych lat Twojego życia Córeczko... :) od kiedy sama decydowałaś w co się ubrać... I też JUŻ mi nie przeszkadza... :) dorosłam czy co?
OdpowiedzUsuńA ja pamietam, gdy z moim bylym bylismy jeszcze calkiem "do pary" i kiedy sie zdarzylo, ze przed wyjsciem na swiat odzialismy sie (nieintencjonalnie) w podobne kurtewki dzinsowe - to jedno z nas musialo sie wrocic i polozyc na grzbiet cos innego... Teraz, po latach, oboje (i z osobna) mamy do pary "cos" w stylu latynowskim...
OdpowiedzUsuńel